Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

A może frytki do tego? - O pracy w fast foodzie słów kilka

166 245  
673   126  
Jako że Joe Monster ostatnimi czasy najwyraźniej podjął się chwalebnej, godnej pochwały misji przybliżania nam wszelkiego rodzaju zawodów, postanowiłam opisać - specjalnie dla Was - żywot pracownika restauracji typu fast food. A nuż ktoś z Was zapragnie podjąć się tej przyjemnej, rozwijającej pracy?

Uwaga! Artykuł zawiera śladowe ilości piersi...

Kurczaka.

A czego innego się spodziewaliście, zboczeńcy?!

Pracownicy tak zwanych fast foodów nie cieszą się, jak wiemy, zbytnim uznaniem wśród społeczeństwa. W opinii publicznej personel restauracji stanowią absolwenci i studenci większości kierunków humanistycznych (w szczególności politologii, socjologii, filologii polskiej... Pozdrawiam Was serdecznie, do zobaczenia już wkrótce!), odrzuceni przez rynek pracy. I nie będę tutaj wcale negować tego mitu, gdyż jest to w pewnym stopniu prawda (fakt ten dowodzi natomiast optymistycznie, że humaniści, wbrew pozorom, potrafią jednak liczyć).

Jednak czy faktycznie praca w fast foodowych kołchozach jest aż tak godna pożałowania? Czy powinniśmy współczuć osobom w nich pracującym? Moja odpowiedź będzie krótka i jednoznaczna: Tak!!

Moja przygoda z szybkim żarciem miała miejsce trzy lata temu, gdy - wskutek pewnych komplikacji losowych - zatrudniłam się w jednej z warszawskich restauracji produkujących fast żarcie na bazie kurczaka. Pomimo tego, że klimaty szybkokurczakowe były mi kompletnie obce, postanowiłam spróbować swych sił jako kasjerka-sprzedawczyni. Powiedzmy sobie szczerze - z nastawieniem średnio optymistycznym.

Odziana zostałam w przypałowy, czerwony kubraczek z przypałowymi, zbyt krótkimi spodniami (nie polecam, 2/10) i od razu musiałam zapoznać się z przepełnioną bezsensownymi sloganami i zasadami biblią młodych kurczakoróbców - spisem standardów restauracji. A cóż w tym podręczniczku?

Otóż według niego klient jest bogiem, a sprzedawca jedynie nic niewartym podnóżkiem u jego stop. Zadaniem naszym jest ratowanie wszechświata przed nienawiścią i wszelkim złem, które hamować mamy własnym ciałem, a może i nawet kawałkami panierowanego kurczaka. Jesteśmy takimi trochę herosami współczesnego świata i nigdy - ale to przenigdy!! - sztuczny, przylepiony uśmiech nie może zejść z naszych twarzy. Według zasad musimy "wykazywać się pozytywną postawą", być ambitnymi (to przecież oczywiste, gdybyśmy nie byli ambitni, nie pracowalibyśmy w tak szanowanej firmie), "szanować czas gościa","sprawiać radość" (czyżbym pomyliła zawody?), wykazywać się "pozytywną postawą", a przede wszystkim - "stwarzać wyjątkowe, osobiste i szczególne chwile i działać nieszablonowo". Szczególnie ten ostatni punkt daje do myślenia - czy w takim razie powinnam przynosić do pracy zdjęcia wszystkich członków swojej rodziny, włączając przy tym nastrojową muzyczkę, a następnie wydawać zamówienia w stroju clowna, stojąc na głowie, żeby, poza stworzeniem kameralnego klimatu, zapewnić klientowi nieszablonową obsługę? W końcu w fast foodzie, jak sama nazwa tego przybytku wskazuje, zawsze znajdzie się czas dla każdego klienta. No i jest tyle możliwości do wykazania się kreatywnością!

Bardzo ważna dla restauracji jest higiena. Swej pięknej, uśmiechniętej buźki pod żadnym pozorem nie powinniśmy dotykać, no, chyba że zaraz potem umyjemy rączki. Nie możemy też dotykać swoich ubrań, poprawiać okularów, włosów i - tu zmartwię pewnie wszystkich erotomanów pretendujących na kurczakokasjera! - siebie nawzajem. Chyba że umyjemy rączki (cała procedura mycia jest, oczywiście, łopatologicznie rozpisana). W zasadzie to cały czas powinniśmy chodzić z wyciągniętymi przed siebie rękami, jak zombie, bo przecież jak tu myć ręce, gdy przed nami tworzy się półkilometrowa kolejka. Aha, pieniędzy możemy dotykać ile dusza zapragnie, bo przecież są czystsze niż nasza twarz. W końcu z pewnością klienci je dezynfekują, zanim nam je oddadzą. Ponadto równo co godzinę cała restauracja powinna rzucić wszystko w przysłowiową cholerę, by oddać się ablucjom. Nawet jeżeli widzą wcześniej wspomnianą kolejkę rodem z PRL-u. A czy tak się dzieje rzeczywiście? Odpowiedzcie sobie na to pytanie sami.

Nadmienić trzeba, że od początkującego pracownika wszyscy wymagają twardego trzymania się wszystkich reguł, nawet jeżeli cała reszta restauracji ma je głęboko w kurczakowym kuprze. Kiedyś doszło wręcz do następującej kuriozalnej sytuacji: podszedł do mnie jeden ze stałych pracowników i, widząc, że piję na tzw. "drajwie", soczyście opierdolił mnie, że jest to sprzeczne z zasadami. Posłusznie odłożyłam kubek i poszłam oddać się innym czynnościom. W chwilę później wróciłam na kasę i cóż ujrzałam? Mojego "mentora" sączącego restauracyjną ambrozję (marki pepsi) w miejscu niedozwolonym.

Ponieważ, jak już wspomniałam wcześniej, higiena jest kluczowa, ktoś tam w górze (mam na myśli któregoś z bogów restauracji miłościwie nam rządzących) kiedyś nażarł się czegoś nieświeżego, wskutek czego stworzył szereg Bardzo Potrzebnych Standardów. Standardy są bardzo ważne i bardzo mądre i dotyczą chociażby marnowania produktów (bo czym innym jest wymiana limonki czy mięty co 4h?), używania odpowiednich produktów do przecierania stolików (w rzeczywistości każdy ma inną teorię na ten temat, słyszałam co najmniej 3 wersje od kilku różnych pracowników), "dezynfekowania" lady (płyn, którego używa się w tym celu jest w rzeczywistości wodą z baaaardzo słabym detergentem), wymiany płynu do dezynfekcji (och, jakżeż mocny jest ten płyn). Wodę, w której moczą się szmatki do przecierania różnych obiektów, należy wymieniać co 2 godziny. Cóż z tego, że owymi szmatkami przeciera się następnie wszystko jak leci: stoliki, krzesła, kanapy, śmietniki, tace ociekające keczupem (bo klienci to lamusy i nie potrafią jeść bez upieprzenia wszystkiego wokół. Czy zdajecie sobie sprawę z tego, jak ciężka do zamiecenia jest panierka? No, ale zachowanie klientów to temat na zupełnie inny odcinek)...

Kolejną sprawą, którą chciałabym poruszyć, są wyniki sprzedaży. Musicie wiedzieć, że jeżeli przychodzicie do restauracji i bierzecie niepowiększony zestaw albo, co gorsza, większą ilość tzw. bismartów z małymi frytkami, to kasjerka prawdopodobnie w myślach szczuje was ogarami Ramsaya Boltona z "Gry o tron", względnie - gdy akurat ma lepszy dzień – mentalnie obdziera was ze skóry gołymi rękami. I niech was nie zwiedzie ten sztuczny uśmiech i radosny ton głosu. Wskaźniki sprzedaży podbijają wszelkiego rodzaju powiększenia, wymiana dolewki na mojito, kanapki z dodatkami, sprzedane sosy etc. (w zasadzie zależy to od sezonu). Restauracje mają określony próg minimalny, jeżeli pracownik nie osiąga go (bo na przykład ma pecha do ludzi, którzy akurat nie lubią powiększonych zestawów albo modżajto), będzie musiał, wcześniej czy później, odbyć wesołą wycieczkę do jednego z menedżerów i zebrać sążnistą zjebę.

Nadmienić należy, że praca w tym przybytku kurczakowej uciechy nie kończy się wcale po 8-10 godzinach. Przynajmniej przez pierwszy miesiąc praca prześladuje w snach, i to w sposób wielce realistyczny. Pamiętam, jak kiedyś obudziłam się w środku nocy, przerażona tym, że rozciąga się przede mną gigantyczna kolejka wygłodniałych ludzi i zaczęłam szturchać ówczesnego partnera z pytaniem, czy mógłby przygotować dla mnie mojito. Tak że schiza konkret.

I tym optymistycznym akcentem chciałabym zakończyć artykuł, przedstawiający jedynie ułamek fast foodowej rzeczywistości. Ułamek - bo nie opisałam chociażby wielu anegdotek związanych z zachowaniem klientów, a te wydają mi się szczególnie ciekawe. Jeżeli chcecie więc zapoznać się z nimi, dajcie znać w komentarzach. I niech kurczak będzie z wami!
84

Oglądany: 166245x | Komentarzy: 126 | Okejek: 673 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało