Czy mi się wydaje, czy przestój na forum się zrobił?
Do napisania tego wątku zainspirowały mnie Wspólnoty Europejskie, które chciały przypomnieć o swojej działalności na poletku "najważniejszej ze sztuk i opublikowały ten filmik.
Jedni którzy to oglądali, są zachwyceni.
Inni oburzeni moralnie.
A ja się zafrasowałem... i postanowiłem dyskusję na ten temat przenieść na to zacne forum.
Zafrasowałem się, ponieważ... zapłaciłem za ten filmik (via podatki), choć wcale go nie zamawiałem. I nie tylko za ten flmik. WE chwalą się w nim, że dotują europejskich twórców. Ergo: płacę za produkcję filmów, bez względu na to, czy je oglądam, czy nie!
Gdyby przyszedł do mnie dostawca pizzy, wręczył mi pizzę której nie zamawiałem i zarządał za nią pieniędzy, to zrzuciłbym gościa ze schodów. Będę chciał, to zadzwonię.
I tak samo z kinem: będę miał ochotę poobcować z kinem europejskim, to pójdę na europejski film do kina i zapłacę za to obcowanie.Niestety, za to obcowanie płacę permanentnie w podatkach.
Nie czyni mi zasadniczo różnicy, co jest w ramach państwowego (Wspólnotowego, czy jakiegokolwiek finansowanego z podatków) mecenatu finansowane czy promowane. Oczywiście twórczość p. Almodovara stoi dwie półki wyżej, niż "Ubu Król" na przykład. Nie mniej, nie widziałem wszystkich filmów p. Almodovara. A do wszystkich dopłaciłem. Podobnie z finansowaniem muzeów (których w większości nie odwiedziłem), pisarzy (których w większości nie czytałem) i TVP Kultura (której w ogóle nie oglądam). No więc za co zapłaciłem?
Bezprzykładny rabunek człowieka prostego
Ano, zostawiając już na boku Almodovara, którego filmy mogłyby dotowane nie być zupełnie, bo świetnie na siebie zarabiają, płacę za to, by grupa koneserów kina europejskiego (lub jakiejkolwiek innej dziedziny twórczości) miała jak obcować ze sztuką taką, jaką lubią najbardziej. W większości tworzoną pod wysublimowane gusta. A co ma zrobić człowiek prosty, którego to po prostu nie obchodzi? On też dopłaca, nie korzysta z tego, a zazwyczaj jest znacznie uboższy niż beneficjenci tego całego "mecenatu". Jakim prawem tym ludziom zostały odebrane ich pieniądze?. Dodam także, że nie wszystkie te pieniadze poszły na dotacje- spora część poszła na utrzymanie biurokracji zajmującej się tym procederem.
Tu chciałem nawiązać do wątku "Performance". Lwia część takich rzeczy właśnie powstaje dzięki mecenatowi państwowemu. Podobnie jak obieranie kartofli w "Zachęcie"... nie będę wszystkiego wymieniał, bo imię tych casusów jest legion. Normalnie takie rzeczy by na siebie nie zarabiały. A tak, to utrzymujemy całą tę "kulturę wysoką" będącą najczęściej czystej wody chałturą i amatorszczyzną.
Na koniec zaś przytaczam trzy felietony znacznie lepszego ode mnie obserwatora problemu, czyli Rafała Ziemkiewicza (każdy wytłuszczony tytuł- nowy felieton. Informuję także, że nie odpowiadam na reposty posługujące się personalnym argumentem, jakobym do obcowania z kinem europejskim nie dorósł. Życzę dobrej zabawy z fielietonami Ziemkiewicza (nie pożałujecie tej lektury!)
Dziady!!!
Ze znanych sobie przyczyn Opatrzność zsyła mi ostatnio liczne okazje do tzw. złej radości (z niemiecka - schadenfreude). Francuzi którzy od lat pouczaję cały świat, jak zwalczać nietolerancję nacjonalizm i ksenofobię, mają Le Pena w drugiej turze wyborów prezydenckich. Niemiła memu sercu lewica, rządząc krajem, raz za razem pakuje się w pułapki, które sama pozastawiała, zmuszona jest teraz do liberalizowania gospodarki i walki o ograniczenie wpływu związków zawodowych. I temu podobne- nie będę wymieniałwszystkich moich powodów do szyderczego chichotu. Pewnie w ogóle nie powinienem się przyznawać, bo uczucie schadenfreude jest zdecydowanie brzydkie. Ale w jednej sprawie - niech się dzieje co chce -nie podzielić się nim nie potrafię.
Owoż, zebrali się w Warszawiepolscy filmowcy i dawaj w płacz i lament, że zlikwidowano Komitet Kinematografii, że odcięto budżetowe dotacje i że nie mają za co kręcić filmów... czy raczej tego, co oni za filmy uważają. No i że bez nich kultura narodowa zginie. Dlaczego ma zginąć, tego nie wyjaśnili, bo też nie znalazł się na sali obrad nikt, kto by nieuprzejmie zapytał, czy któraś z obecnych tam sław potrafi film nakręcić i czy ma na to dowód.
Niech rzuci we mnie kamieniem, kto częściej ode mnie ogląda rodzine filmy, jeśli się mylę. Ale przez dziesięć ostatnich lat (dłużej, bo felieton ma swoje lata- przyp. Zajac) polska kinematografia nie wyprodukowała ni, co można by uznać za dzieło wybitne, a bardzo dużo gniotów horrendalnych. O wybitność ociera się może Pan Tadeusz ale głównie za sprawą pięknych kadrów i dopracowanej w szczegółach scenografii. Bez Alana Starskiego ten sam Wajde, Oberguru i Mistrz Mniemany, prokurował tylko okrutne gnieciuchy, w postaci Wielkiego Tygodnia, Panny Nikt</I> i - dno już kompletne, zwłaszcza w zestawieniu z literackim pierwowzorem - Wyroku na Franciszka Kłosa.
Oczywiście w dziedzinie przerabiania znakomitej literatury na szajs wajda nie ma szans rywalizować z twórcami filmowego Wiedźmina. Ale tam dobra była przynajmniej scenografia. W superprodukcji Quo Vadis spieprzono absolutnie wszystko, co tylko można - scenariusz, reżyserię, montaż, udźwiękowienie, wszystko. Hiperchałą okazało się Ogniem i mieczem, w którym na dodatek reżyser tak bardzo chciał się podlizać Ukraińcom, że zabrnął w krańcowe idiotyzmy (Chmielnicki, przemawiający do Chana Krymu na stojąco i w czapce, zostałby pochlastany przez wartowników na dzwona zanim by kwiknął). Jednynie ekranizacja W pustyni i w puszczy wyłamała się z ogólnej tendencji i nie okazała sienkiewiczobójstwem, bo... No właśnie - bo producent przytomnie powierzył film reżyserowi z Anglii.
Jakim prawem polscz filmowcz domagaj si udyiau w moich podatkach_ Jakim prawem pchaj apz do nasyzch kieszeni? Co ich do tego upoważnia? Prowowana z wielką pompą ekranizacja Przedwiosnia, sprowadzona do ekranizacji starego porzekadła, że na starej piczy młodzież się ćwiczy (Przepraszam bardzo Czytelniczki, ale tyle właśnie w filmie Bajona ocalało z ważnej niegdyś powieści Żeromskiego)?! A może sukcesy w dziedzinie filmowej komercji? Rozmaite Sary czy Wiarusy, pośpieszne byle co, produkowane wedle formuły "Linda, Figura i Pazura", nazywane potem przez samych twórców "pastiszami kina popularnego", bo kinem na serio nawet oni sami nazwać tych bzdetów nie śmieli? Komedyjki, boki zrywać, w rodzaju Kilera czy Kariery Nikosia Dyzmy?
Kinematografia polska rzeczywiście ginie, ale nie dlatego, że państwo, w obliczu znanych trudności budżetowych, przestaje na nią łożyć. Wręcz przeciwnie- ginie dlatego, że zbyt wiele lat państwo na nią łożyło. Że film do zrobienia dostał reżyser z rozdzielnika, co ileś tam lat, że decydowały nie umiejętności, a układy z dziadkami, tworzącymi Komitet Kinematografii. Słowem - że wychowano bandę nieudaczników, których nikt nie rozliczał z umiejętności i efektów. Teraz przyjdzie reżyserom i aktorom mozolnie udowadniać, że coś potrafią., Z czasem, jak myślę, sprawi to, że polski film się odrodzi. Ale aby tak się stało większośc ludzi obecnie śię nim zajmujących powinna znaleźć sobie nową pracę.
Dwa absurdy
W naszym życiu literackim mentalność postkomunistyczna trwa w najlepsze. Jednym z jej przejawów jest stosunek tak zwanych salonów literackich (tak zwanych, bo w końcu z prawdziwymi salonami tyleż mają one wspólnego, co izba wytrzeźwień z Izbą Lordów) do kultury popularnej. Jest to osobliwa mieszanka pogardy i zawiści, zaprawiona z jednej strony lękiem, z drugiej zaś kompleksami. Pogardy - bo panuje powszechne przekonanie, że jakikolwiek wiersz jest z założenia czymś nieskończenie lepszym, niż jakikolwiek kryminał. Zawiści - bo literatura popularna, jak sama nazwa wskazuje, jest popularna, gdy tymczasem artyści wysokoartystyczni wciąż skamlą o dotacje i subwencje. Stąd właśnie kompleksy - kompleks niższości wobec autorów, którzy go utrzymują, przełamuje artysta kompleksem wyższości wobec "producentów literackiej konfekcji". Stąd też i lęk, że pewnego dnia lobby literackie okaże się za słabe, że któryś z rzędu minister odetnie dostęp do pieniędzy podatników, i wtedy artystom przyjdzie poszukać sobie uczciwej pracy, podczas gdy pogardzano-podziwiani wyrobnicy od literatury popularnej nawet tego nie zauważą.
Od dobrych dziesięciu lat stykam się z tym dziwacznym zachowaniem twórców "głównego nurtu" wobec literatury popularnej i oczywiście, ilekroć mi ono szczególnie dopiecze, staram się znaleźć przyczyny, dla której tyle w tym wszystkim paranoi. Po długim namyśle dochodzę do wniosku, że u podłoża wszystkich śmieszności, zachodzących na styku pomiędzy literaturą nie-poważną a środowiskiem literackim leżą dwa, powszechnie w tym środowisku wyznawane mity. Oba przeniesione zostały wprost z czasów komunistycznych i oba są porażającymi absurdami, które wzajemne relacje w kulturze stawiają na głowie.
Pierwszy z owych absurdów zawiera się w zdaniu: literatura popularna zabiera publiczność literaturze wysokiej. Inaczej, absurd ów głosi, że ludzie dlatego nie sięgają po wiersze i antypowieści, gdyż czytają kryminały, romanse czy fantastykę. Płynie stąd logiczny wniosek, że gdyby tak kryminałów, fantastyki i romansów zakazać, a co najmniej poddać je ścisłej reglamentacji, to naród hurmem rzuciłby się na twórczość ambitniejszą. Tak też właśnie przez czterdzieści pięć lat peerelu robiono - i do dziś środowisko literackie nie może pojąć, dlaczego słuszna teoria zupełnie się nie sprawdziła w praktyce. W istocie, oczywiście, jest odwrotnie. Literatura popularna stanowi dla czytelnika naturalną drogę do poszukiwania dzieł ambitniejszych. Mało kto zaczyna kontakt z literaturą od Prousta. Natomiast kto połknie kilkadziesiąt prostych, konwencjonalnych powieści, zazwyczaj w pewnej chwili uświadomi sobie czczość takiej duchowej strawy i zacznie szukać lepszej. Na tę oczywistą prawdę mogę dać setki dowodów z biografii wielkich pisarzy, którzy w młodości zaczytywali się tandetą, z własnych rozległych kontaktów w klubach fantastyki, gdzie taką czytelniczą ewolucję wielu młodych ludzi mogłem śledzić na własne oczy... Ograniczę się do jednego przykładu. Otóż książki Harlequina okazały się w Polsce bardzo źle sprzedawać w księgarniach, znakomicie natomiast w kioskach. Bo, jak wykazały badania, książki te czytają masowo ludzie, którzy przedtem nie czytali niczego. I to jest światowa norma. Stawiam tezę, i jestem się gotów bić o nią na pięści, że beznadziejnie niski stan czytelnictwa w Polsce, zawstydzający w porównaniu z takimi Niemcami czy Francją, to właśnie skutek idiotycznej peerelowskiej polityki kulturalnej, ograniczającej do minimum obecność na rynku literatury popularnej. Z właściwą komuchom pogardą dla zdrowego rozsądku stawiano u nas piramidę kultury na czubku - i w efekcie całe rzesze ludzi od uczestnictwa w kulturze skutecznie odepchnięto. Strat w ten sposób spowodowanych nie odrobimy jeszcze bardzo długo.
Absurd drugi natomiast każe wierzyć, że literatura popularna powstaje wkutek upraszczania i spłaszczania arcydzieł. Tę brednię wpuścili w obieg nadęci swą mniemaną wielkością awangardziści i jeszcze bardziej od nich nadęci postawangardziści. Uroiło im się, i zdołali to urojenie narzucić środowisku, że w kulturze nowe idee płyną od czubka piramidy w dół. Że to oni, na Parnasie, tworzą nowe prądy, wysysając je z palca, a rzesze pisarzy podrzędnych i nieoryginalnych rozmieniają owe prądy na drobne, uprzystępniając nowinki ciemnej, masowej publiczności.
W rzeczywistości, jak to łatwo spostrzec w całych dziejach kultury, dzieje się dokładnie odwrotnie. Nowe formy, nowe idee, płyną w kulturze od dołu, rodzą się najczęściej na obszarach folkloru - a wszak kultura masowa to nic innego jak folklor ery industrialnej. Petrarka nie wymyślił sonetu, tylko podsłuchał go u wieśniaków. Dramat zrodził się w jarmarcznych budach, powieść - w kręgu literatury użytkowej. Niektóre z pleniących się dziko form i myśli ulegają rafinacji, stopniowemu udoskonaleniu i nagle w rękach geniusza okazują się zdolne wyrazić myśli, idee, emocje czy światopoglądy, które w skostniałych formach wysokich nie znajdowały już ujścia. Tak wygląda główny ruch w literaturze - jest prądem wznoszącym. Oczywiście, istnieją przepływy obustronne, między tym obszarem, gdzie są Dzieła, a tym, gdzie widać jeszcze tylko masę dzieł potencjalnych, kulturową magmę, w której nie sposób wyróżnić poszczególnych dokonań czy twórców - przez ostatnie półwiecze powieść popularna, na przykład, przejęła wiele technik prozatorskich wypracowanych przez awangardy. Ale prąd zstępujący jest nieskończenie słabszy od wstępującego.
Te dwa rozpowszechnione absurdy i wszystko, co z nich wynika, narzuciły środowisku modę na bzdyczenie się i nadymanie. Uważam, że to moda głupia. Zamiast się wzajemnie dowartościowywać wspólnie manifestowaną pogardą dla harlequinów czy rymowanek disco-polo, lepiej się czasem nad nimi z zaciekawieniem pochylić.
Co do mnie, myślę sobie, że i rzemieślnicy literatury mają za co szanować artystów, i artyści rzemieślników. Ale to pewnie z mojej strony strasznie naiwne mniemanie.
Przygoda z Hamletem
Moje najżywsze wspomnienia z USA związane są z tamtejszą telewizją. Oglądałem ją mniej więcej w taki sposób jak krajowcy, to znaczy: traktując telewizor jako przedmiot terapeutyczny. Jak zresztą inaczej można go traktować po dziesięciu godzinach pracy, mając w perspektywie ten sam zapieprz jutro, pojutrze i za tydzień? (A amerykański white collar, oj, nie popija sobie w pracy herbatek...) Człowiek musi mieć po robocie jakiś fun, inaczej jak nic pewnego dnia zeświruje i zacznie strzelać do przechodniów na głównej ulicy. Telewizor służy więc do tego, by wieczorem uwalić się przed nim na kanapie niczym Homer Simpson, ograniczając aktywność ruchową do nieznacznych poruszeń palcem po pilocie, i z rozkoszą pozwolić masować obolały mózg falom bijącej z kineskopu, wyrafinowanej głupoty.
Mając w telewizji kilkadziesiąt kanałów błyskawicznie ulega się nałogowi zmieniania ich co kilkanaście sekund. Z mrocznych zakamarków podświadomości wyziera nagle przemożny strach, że właśnie teraz, w tej chwili, kiedy oglądasz jakieś dłużyzny, na innym kanale być może akurat zaczął się pojedynek między Schwarzeneggerem a Van Dammem, Ophra Wimphrey wydobywa szokujące zwierzenia intymne z nastoletniego nekrofila - kazirodcy, albo David Letterman rzuca dowcip, który strąca miliony ludzi z ich kanap i zmusza do histerycznego kulgania się po podłodze. Jeśli przypadkiem nie ogląda się Rusha Limbaugha albo któregoś z ulubionych seriali, albo nie ma się iście żelaznej woli, ten lęk zmusza człowieka, aby przerzucał kanały bez ustanku, co chwila, próbując ogarnąć umysłem cały pejzaż bezmyślności na kilkudziesięciu pasmach - i o to właśnie chodzi. Po godzinie takiego intensywnego łechtania rozumu migającymi bez ładu i składu obrazkami twarz widza automatycznie składa się w wyraz głupkowatej błogości, wszystkie jego problemy stają się odległe i nieważkie, a on sam czuje się nagle lekki, szczęśliwy i nawet perspektywa jutrzejszego powrotu w codzienny kierat za grosz go nie przeraża.
Tak się właśnie któregoś dnia wymóżdżałem po robocie, pstrykając kanałami, gdy na którymś z nich zaczęła się akurat zajawka nowego filmu. Ani chybi filmu fantasy, uznałem od pierwszego spojrzenia. Ponure średniowieczne zamczysko; zębate blanki murów, strażnicy w wypracowanych do najdrobniejszego szczegółu zbrojach, na oko jedenasty - dwunasty wiek. Jakiś król, królowa, faceci rąbiący się mieczami. Szybki montaż, emfatyczny głos lektora, wyrzucającego z siebie z charakterystyczną intonacją słowa, wyrastające w tym samym momencie na ekranie: "Zdrada... Krwawe porachunki... Zemsta zza grobu!!!" W tle facet faceta przebija mieczem: "Meee-el Gibson!" Królowa popija ze złotego kielicha i wali się w drgawkach na ziemię: "Glee-en Close!" Facet rąbie brzeszczotem w kotarę, zza której wypada trup: "Iiin... Wiliam Sheakespare's - HAAAMLEEEET!".
W tym punkcie okazałem się, pomimo wszelkich podjętych w poprzedzających tę chwilę tygodniach działań dostosowawczych, beznadziejnym przypadkiem Europejczyka. Padłem bowiem w spazmach śmiechu na dywan, samemu nie do końca wiedząc, czy bardziej powinienem gardzić prostactwem jankesów, czy oburzać się na sprofanowanie kulturowej świętości. W końcu, było nie było, sztuka Szekspira ma lat dwa razy więcej niż cała Ameryka.
Obejrzana zajawka spełniła jednak swe zadanie, choć może w moim wypadku na sposób nieco przewrotny. Zakonotowałem sobie dzień i godzinę, zaczaiłem się przy telewizorze i sumiennie obejrzałem film od początku do końca, ani razu nie kliknąwszy na inny kanał. I co? Zachwyt. Postanowiłem, że nigdy już nie pójdę na Hamleta do teatru ani nie będę oglądał żadnych innych jego ekranizacji, aby sobie nie psuć dziadostwem smaku, który pozostawiło po sobie obcowanie z dziełem skończonym i doskonałym.
Mówiąc nawiasem, jest to w dziejach moich zetknięć z filmowymi adaptacjami Szekspira już drugi taki wypadek. Pierwszym była "Tragedia McBetha" Polańskiego. Po namyśle stwierdzić muszę, że właściwie w obu wypadkach ujęło mnie to samo: niezwykła pieczołowitość, z jaką potraktowano drugi i trzeci plan utworu. Niewiarygodny wręcz perfekcjonizm, wycyzelowanie formy, drobiazgów, dupereli, o jakich w Europie artystom nawet by przez myśl nie przeszło pomyśleć.
Scena walki Laertesa z Hamletem u nas wygląda tak, że dwóch facetów wymachuje kijkami, udając, że się biją, i interpretuje tekst. W wersji amerykańskiej ci ludzie naprawdę walczą na śmierć i życie, każdy cios może nieść zgubę - szczęk broni, szybki montaż, pot na czołach... I czy interpretacja na tym cierpi? Czy w ogóle sztuka Szekspira cierpi na tym, że średniowieczny zamek to jest naprawdę średniowieczny zamek, a nie papierowa dekoracja?
Ktoś może powiedzieć, że kartonowe zamki i kijki udające rapiery jak najbardziej mieszczą się w szekspirowskiej tradycji - bo przecież w "The Globe" żadnych realistycznych dekoracji nie budowano. Owszem, powiem na to - nie budowano, bo ówczesna publika takich potrzeb nie miała. Gdyby miała, to by je Szekspir budował. Bo przecież jemu nie chodziło o nabzdyczoną, wielką sztukę z pretensjami do nieśmiertelności. Facet po prostu robił, jak to nasza krytyka pogardliwie określa, "rozrywę". Wystawiał historie o zdradzie, zemście zza grobu i krwawych porachunkach. Gdyby się tego wstydził, nie włóczyłby się po szynkach, tylko po osfordzkich ogrodach, i pisałby nudne dramaty niesceniczne.
Potrzebowałem przygody z Hamletem i paru dni myślenia, aby uświadomić sobie, że to wcale nie głupi jankesi mordują Szekspira. To my go mordujemy, wpychając na piedestał i okadzając. Jankesi idą dokładnie tym szlakiem, którym podążał i on. I coś tak myślę, że wbrew powszechnemu mniemaniu to społeczeństwa Europy zdziczeją prędzej, niż przeskakujący wciąż z jednego kanału telewizyjnego na drugi głupole zza oceanu.
Do napisania tego wątku zainspirowały mnie Wspólnoty Europejskie, które chciały przypomnieć o swojej działalności na poletku "najważniejszej ze sztuk i opublikowały ten filmik.
Jedni którzy to oglądali, są zachwyceni.
Inni oburzeni moralnie.
A ja się zafrasowałem... i postanowiłem dyskusję na ten temat przenieść na to zacne forum.
Zafrasowałem się, ponieważ... zapłaciłem za ten filmik (via podatki), choć wcale go nie zamawiałem. I nie tylko za ten flmik. WE chwalą się w nim, że dotują europejskich twórców. Ergo: płacę za produkcję filmów, bez względu na to, czy je oglądam, czy nie!
Gdyby przyszedł do mnie dostawca pizzy, wręczył mi pizzę której nie zamawiałem i zarządał za nią pieniędzy, to zrzuciłbym gościa ze schodów. Będę chciał, to zadzwonię.
I tak samo z kinem: będę miał ochotę poobcować z kinem europejskim, to pójdę na europejski film do kina i zapłacę za to obcowanie.Niestety, za to obcowanie płacę permanentnie w podatkach.
Nie czyni mi zasadniczo różnicy, co jest w ramach państwowego (Wspólnotowego, czy jakiegokolwiek finansowanego z podatków) mecenatu finansowane czy promowane. Oczywiście twórczość p. Almodovara stoi dwie półki wyżej, niż "Ubu Król" na przykład. Nie mniej, nie widziałem wszystkich filmów p. Almodovara. A do wszystkich dopłaciłem. Podobnie z finansowaniem muzeów (których w większości nie odwiedziłem), pisarzy (których w większości nie czytałem) i TVP Kultura (której w ogóle nie oglądam). No więc za co zapłaciłem?
Bezprzykładny rabunek człowieka prostego
Ano, zostawiając już na boku Almodovara, którego filmy mogłyby dotowane nie być zupełnie, bo świetnie na siebie zarabiają, płacę za to, by grupa koneserów kina europejskiego (lub jakiejkolwiek innej dziedziny twórczości) miała jak obcować ze sztuką taką, jaką lubią najbardziej. W większości tworzoną pod wysublimowane gusta. A co ma zrobić człowiek prosty, którego to po prostu nie obchodzi? On też dopłaca, nie korzysta z tego, a zazwyczaj jest znacznie uboższy niż beneficjenci tego całego "mecenatu". Jakim prawem tym ludziom zostały odebrane ich pieniądze?. Dodam także, że nie wszystkie te pieniadze poszły na dotacje- spora część poszła na utrzymanie biurokracji zajmującej się tym procederem.
Tu chciałem nawiązać do wątku "Performance". Lwia część takich rzeczy właśnie powstaje dzięki mecenatowi państwowemu. Podobnie jak obieranie kartofli w "Zachęcie"... nie będę wszystkiego wymieniał, bo imię tych casusów jest legion. Normalnie takie rzeczy by na siebie nie zarabiały. A tak, to utrzymujemy całą tę "kulturę wysoką" będącą najczęściej czystej wody chałturą i amatorszczyzną.
Na koniec zaś przytaczam trzy felietony znacznie lepszego ode mnie obserwatora problemu, czyli Rafała Ziemkiewicza (każdy wytłuszczony tytuł- nowy felieton. Informuję także, że nie odpowiadam na reposty posługujące się personalnym argumentem, jakobym do obcowania z kinem europejskim nie dorósł. Życzę dobrej zabawy z fielietonami Ziemkiewicza (nie pożałujecie tej lektury!)
Dziady!!!
Ze znanych sobie przyczyn Opatrzność zsyła mi ostatnio liczne okazje do tzw. złej radości (z niemiecka - schadenfreude). Francuzi którzy od lat pouczaję cały świat, jak zwalczać nietolerancję nacjonalizm i ksenofobię, mają Le Pena w drugiej turze wyborów prezydenckich. Niemiła memu sercu lewica, rządząc krajem, raz za razem pakuje się w pułapki, które sama pozastawiała, zmuszona jest teraz do liberalizowania gospodarki i walki o ograniczenie wpływu związków zawodowych. I temu podobne- nie będę wymieniałwszystkich moich powodów do szyderczego chichotu. Pewnie w ogóle nie powinienem się przyznawać, bo uczucie schadenfreude jest zdecydowanie brzydkie. Ale w jednej sprawie - niech się dzieje co chce -nie podzielić się nim nie potrafię.
Owoż, zebrali się w Warszawiepolscy filmowcy i dawaj w płacz i lament, że zlikwidowano Komitet Kinematografii, że odcięto budżetowe dotacje i że nie mają za co kręcić filmów... czy raczej tego, co oni za filmy uważają. No i że bez nich kultura narodowa zginie. Dlaczego ma zginąć, tego nie wyjaśnili, bo też nie znalazł się na sali obrad nikt, kto by nieuprzejmie zapytał, czy któraś z obecnych tam sław potrafi film nakręcić i czy ma na to dowód.
Niech rzuci we mnie kamieniem, kto częściej ode mnie ogląda rodzine filmy, jeśli się mylę. Ale przez dziesięć ostatnich lat (dłużej, bo felieton ma swoje lata- przyp. Zajac) polska kinematografia nie wyprodukowała ni, co można by uznać za dzieło wybitne, a bardzo dużo gniotów horrendalnych. O wybitność ociera się może Pan Tadeusz ale głównie za sprawą pięknych kadrów i dopracowanej w szczegółach scenografii. Bez Alana Starskiego ten sam Wajde, Oberguru i Mistrz Mniemany, prokurował tylko okrutne gnieciuchy, w postaci Wielkiego Tygodnia, Panny Nikt</I> i - dno już kompletne, zwłaszcza w zestawieniu z literackim pierwowzorem - Wyroku na Franciszka Kłosa.
Oczywiście w dziedzinie przerabiania znakomitej literatury na szajs wajda nie ma szans rywalizować z twórcami filmowego Wiedźmina. Ale tam dobra była przynajmniej scenografia. W superprodukcji Quo Vadis spieprzono absolutnie wszystko, co tylko można - scenariusz, reżyserię, montaż, udźwiękowienie, wszystko. Hiperchałą okazało się Ogniem i mieczem, w którym na dodatek reżyser tak bardzo chciał się podlizać Ukraińcom, że zabrnął w krańcowe idiotyzmy (Chmielnicki, przemawiający do Chana Krymu na stojąco i w czapce, zostałby pochlastany przez wartowników na dzwona zanim by kwiknął). Jednynie ekranizacja W pustyni i w puszczy wyłamała się z ogólnej tendencji i nie okazała sienkiewiczobójstwem, bo... No właśnie - bo producent przytomnie powierzył film reżyserowi z Anglii.
Jakim prawem polscz filmowcz domagaj si udyiau w moich podatkach_ Jakim prawem pchaj apz do nasyzch kieszeni? Co ich do tego upoważnia? Prowowana z wielką pompą ekranizacja Przedwiosnia, sprowadzona do ekranizacji starego porzekadła, że na starej piczy młodzież się ćwiczy (Przepraszam bardzo Czytelniczki, ale tyle właśnie w filmie Bajona ocalało z ważnej niegdyś powieści Żeromskiego)?! A może sukcesy w dziedzinie filmowej komercji? Rozmaite Sary czy Wiarusy, pośpieszne byle co, produkowane wedle formuły "Linda, Figura i Pazura", nazywane potem przez samych twórców "pastiszami kina popularnego", bo kinem na serio nawet oni sami nazwać tych bzdetów nie śmieli? Komedyjki, boki zrywać, w rodzaju Kilera czy Kariery Nikosia Dyzmy?
Kinematografia polska rzeczywiście ginie, ale nie dlatego, że państwo, w obliczu znanych trudności budżetowych, przestaje na nią łożyć. Wręcz przeciwnie- ginie dlatego, że zbyt wiele lat państwo na nią łożyło. Że film do zrobienia dostał reżyser z rozdzielnika, co ileś tam lat, że decydowały nie umiejętności, a układy z dziadkami, tworzącymi Komitet Kinematografii. Słowem - że wychowano bandę nieudaczników, których nikt nie rozliczał z umiejętności i efektów. Teraz przyjdzie reżyserom i aktorom mozolnie udowadniać, że coś potrafią., Z czasem, jak myślę, sprawi to, że polski film się odrodzi. Ale aby tak się stało większośc ludzi obecnie śię nim zajmujących powinna znaleźć sobie nową pracę.
Dwa absurdy
W naszym życiu literackim mentalność postkomunistyczna trwa w najlepsze. Jednym z jej przejawów jest stosunek tak zwanych salonów literackich (tak zwanych, bo w końcu z prawdziwymi salonami tyleż mają one wspólnego, co izba wytrzeźwień z Izbą Lordów) do kultury popularnej. Jest to osobliwa mieszanka pogardy i zawiści, zaprawiona z jednej strony lękiem, z drugiej zaś kompleksami. Pogardy - bo panuje powszechne przekonanie, że jakikolwiek wiersz jest z założenia czymś nieskończenie lepszym, niż jakikolwiek kryminał. Zawiści - bo literatura popularna, jak sama nazwa wskazuje, jest popularna, gdy tymczasem artyści wysokoartystyczni wciąż skamlą o dotacje i subwencje. Stąd właśnie kompleksy - kompleks niższości wobec autorów, którzy go utrzymują, przełamuje artysta kompleksem wyższości wobec "producentów literackiej konfekcji". Stąd też i lęk, że pewnego dnia lobby literackie okaże się za słabe, że któryś z rzędu minister odetnie dostęp do pieniędzy podatników, i wtedy artystom przyjdzie poszukać sobie uczciwej pracy, podczas gdy pogardzano-podziwiani wyrobnicy od literatury popularnej nawet tego nie zauważą.
Od dobrych dziesięciu lat stykam się z tym dziwacznym zachowaniem twórców "głównego nurtu" wobec literatury popularnej i oczywiście, ilekroć mi ono szczególnie dopiecze, staram się znaleźć przyczyny, dla której tyle w tym wszystkim paranoi. Po długim namyśle dochodzę do wniosku, że u podłoża wszystkich śmieszności, zachodzących na styku pomiędzy literaturą nie-poważną a środowiskiem literackim leżą dwa, powszechnie w tym środowisku wyznawane mity. Oba przeniesione zostały wprost z czasów komunistycznych i oba są porażającymi absurdami, które wzajemne relacje w kulturze stawiają na głowie.
Pierwszy z owych absurdów zawiera się w zdaniu: literatura popularna zabiera publiczność literaturze wysokiej. Inaczej, absurd ów głosi, że ludzie dlatego nie sięgają po wiersze i antypowieści, gdyż czytają kryminały, romanse czy fantastykę. Płynie stąd logiczny wniosek, że gdyby tak kryminałów, fantastyki i romansów zakazać, a co najmniej poddać je ścisłej reglamentacji, to naród hurmem rzuciłby się na twórczość ambitniejszą. Tak też właśnie przez czterdzieści pięć lat peerelu robiono - i do dziś środowisko literackie nie może pojąć, dlaczego słuszna teoria zupełnie się nie sprawdziła w praktyce. W istocie, oczywiście, jest odwrotnie. Literatura popularna stanowi dla czytelnika naturalną drogę do poszukiwania dzieł ambitniejszych. Mało kto zaczyna kontakt z literaturą od Prousta. Natomiast kto połknie kilkadziesiąt prostych, konwencjonalnych powieści, zazwyczaj w pewnej chwili uświadomi sobie czczość takiej duchowej strawy i zacznie szukać lepszej. Na tę oczywistą prawdę mogę dać setki dowodów z biografii wielkich pisarzy, którzy w młodości zaczytywali się tandetą, z własnych rozległych kontaktów w klubach fantastyki, gdzie taką czytelniczą ewolucję wielu młodych ludzi mogłem śledzić na własne oczy... Ograniczę się do jednego przykładu. Otóż książki Harlequina okazały się w Polsce bardzo źle sprzedawać w księgarniach, znakomicie natomiast w kioskach. Bo, jak wykazały badania, książki te czytają masowo ludzie, którzy przedtem nie czytali niczego. I to jest światowa norma. Stawiam tezę, i jestem się gotów bić o nią na pięści, że beznadziejnie niski stan czytelnictwa w Polsce, zawstydzający w porównaniu z takimi Niemcami czy Francją, to właśnie skutek idiotycznej peerelowskiej polityki kulturalnej, ograniczającej do minimum obecność na rynku literatury popularnej. Z właściwą komuchom pogardą dla zdrowego rozsądku stawiano u nas piramidę kultury na czubku - i w efekcie całe rzesze ludzi od uczestnictwa w kulturze skutecznie odepchnięto. Strat w ten sposób spowodowanych nie odrobimy jeszcze bardzo długo.
Absurd drugi natomiast każe wierzyć, że literatura popularna powstaje wkutek upraszczania i spłaszczania arcydzieł. Tę brednię wpuścili w obieg nadęci swą mniemaną wielkością awangardziści i jeszcze bardziej od nich nadęci postawangardziści. Uroiło im się, i zdołali to urojenie narzucić środowisku, że w kulturze nowe idee płyną od czubka piramidy w dół. Że to oni, na Parnasie, tworzą nowe prądy, wysysając je z palca, a rzesze pisarzy podrzędnych i nieoryginalnych rozmieniają owe prądy na drobne, uprzystępniając nowinki ciemnej, masowej publiczności.
W rzeczywistości, jak to łatwo spostrzec w całych dziejach kultury, dzieje się dokładnie odwrotnie. Nowe formy, nowe idee, płyną w kulturze od dołu, rodzą się najczęściej na obszarach folkloru - a wszak kultura masowa to nic innego jak folklor ery industrialnej. Petrarka nie wymyślił sonetu, tylko podsłuchał go u wieśniaków. Dramat zrodził się w jarmarcznych budach, powieść - w kręgu literatury użytkowej. Niektóre z pleniących się dziko form i myśli ulegają rafinacji, stopniowemu udoskonaleniu i nagle w rękach geniusza okazują się zdolne wyrazić myśli, idee, emocje czy światopoglądy, które w skostniałych formach wysokich nie znajdowały już ujścia. Tak wygląda główny ruch w literaturze - jest prądem wznoszącym. Oczywiście, istnieją przepływy obustronne, między tym obszarem, gdzie są Dzieła, a tym, gdzie widać jeszcze tylko masę dzieł potencjalnych, kulturową magmę, w której nie sposób wyróżnić poszczególnych dokonań czy twórców - przez ostatnie półwiecze powieść popularna, na przykład, przejęła wiele technik prozatorskich wypracowanych przez awangardy. Ale prąd zstępujący jest nieskończenie słabszy od wstępującego.
Te dwa rozpowszechnione absurdy i wszystko, co z nich wynika, narzuciły środowisku modę na bzdyczenie się i nadymanie. Uważam, że to moda głupia. Zamiast się wzajemnie dowartościowywać wspólnie manifestowaną pogardą dla harlequinów czy rymowanek disco-polo, lepiej się czasem nad nimi z zaciekawieniem pochylić.
Co do mnie, myślę sobie, że i rzemieślnicy literatury mają za co szanować artystów, i artyści rzemieślników. Ale to pewnie z mojej strony strasznie naiwne mniemanie.
Przygoda z Hamletem
Moje najżywsze wspomnienia z USA związane są z tamtejszą telewizją. Oglądałem ją mniej więcej w taki sposób jak krajowcy, to znaczy: traktując telewizor jako przedmiot terapeutyczny. Jak zresztą inaczej można go traktować po dziesięciu godzinach pracy, mając w perspektywie ten sam zapieprz jutro, pojutrze i za tydzień? (A amerykański white collar, oj, nie popija sobie w pracy herbatek...) Człowiek musi mieć po robocie jakiś fun, inaczej jak nic pewnego dnia zeświruje i zacznie strzelać do przechodniów na głównej ulicy. Telewizor służy więc do tego, by wieczorem uwalić się przed nim na kanapie niczym Homer Simpson, ograniczając aktywność ruchową do nieznacznych poruszeń palcem po pilocie, i z rozkoszą pozwolić masować obolały mózg falom bijącej z kineskopu, wyrafinowanej głupoty.
Mając w telewizji kilkadziesiąt kanałów błyskawicznie ulega się nałogowi zmieniania ich co kilkanaście sekund. Z mrocznych zakamarków podświadomości wyziera nagle przemożny strach, że właśnie teraz, w tej chwili, kiedy oglądasz jakieś dłużyzny, na innym kanale być może akurat zaczął się pojedynek między Schwarzeneggerem a Van Dammem, Ophra Wimphrey wydobywa szokujące zwierzenia intymne z nastoletniego nekrofila - kazirodcy, albo David Letterman rzuca dowcip, który strąca miliony ludzi z ich kanap i zmusza do histerycznego kulgania się po podłodze. Jeśli przypadkiem nie ogląda się Rusha Limbaugha albo któregoś z ulubionych seriali, albo nie ma się iście żelaznej woli, ten lęk zmusza człowieka, aby przerzucał kanały bez ustanku, co chwila, próbując ogarnąć umysłem cały pejzaż bezmyślności na kilkudziesięciu pasmach - i o to właśnie chodzi. Po godzinie takiego intensywnego łechtania rozumu migającymi bez ładu i składu obrazkami twarz widza automatycznie składa się w wyraz głupkowatej błogości, wszystkie jego problemy stają się odległe i nieważkie, a on sam czuje się nagle lekki, szczęśliwy i nawet perspektywa jutrzejszego powrotu w codzienny kierat za grosz go nie przeraża.
Tak się właśnie któregoś dnia wymóżdżałem po robocie, pstrykając kanałami, gdy na którymś z nich zaczęła się akurat zajawka nowego filmu. Ani chybi filmu fantasy, uznałem od pierwszego spojrzenia. Ponure średniowieczne zamczysko; zębate blanki murów, strażnicy w wypracowanych do najdrobniejszego szczegółu zbrojach, na oko jedenasty - dwunasty wiek. Jakiś król, królowa, faceci rąbiący się mieczami. Szybki montaż, emfatyczny głos lektora, wyrzucającego z siebie z charakterystyczną intonacją słowa, wyrastające w tym samym momencie na ekranie: "Zdrada... Krwawe porachunki... Zemsta zza grobu!!!" W tle facet faceta przebija mieczem: "Meee-el Gibson!" Królowa popija ze złotego kielicha i wali się w drgawkach na ziemię: "Glee-en Close!" Facet rąbie brzeszczotem w kotarę, zza której wypada trup: "Iiin... Wiliam Sheakespare's - HAAAMLEEEET!".
W tym punkcie okazałem się, pomimo wszelkich podjętych w poprzedzających tę chwilę tygodniach działań dostosowawczych, beznadziejnym przypadkiem Europejczyka. Padłem bowiem w spazmach śmiechu na dywan, samemu nie do końca wiedząc, czy bardziej powinienem gardzić prostactwem jankesów, czy oburzać się na sprofanowanie kulturowej świętości. W końcu, było nie było, sztuka Szekspira ma lat dwa razy więcej niż cała Ameryka.
Obejrzana zajawka spełniła jednak swe zadanie, choć może w moim wypadku na sposób nieco przewrotny. Zakonotowałem sobie dzień i godzinę, zaczaiłem się przy telewizorze i sumiennie obejrzałem film od początku do końca, ani razu nie kliknąwszy na inny kanał. I co? Zachwyt. Postanowiłem, że nigdy już nie pójdę na Hamleta do teatru ani nie będę oglądał żadnych innych jego ekranizacji, aby sobie nie psuć dziadostwem smaku, który pozostawiło po sobie obcowanie z dziełem skończonym i doskonałym.
Mówiąc nawiasem, jest to w dziejach moich zetknięć z filmowymi adaptacjami Szekspira już drugi taki wypadek. Pierwszym była "Tragedia McBetha" Polańskiego. Po namyśle stwierdzić muszę, że właściwie w obu wypadkach ujęło mnie to samo: niezwykła pieczołowitość, z jaką potraktowano drugi i trzeci plan utworu. Niewiarygodny wręcz perfekcjonizm, wycyzelowanie formy, drobiazgów, dupereli, o jakich w Europie artystom nawet by przez myśl nie przeszło pomyśleć.
Scena walki Laertesa z Hamletem u nas wygląda tak, że dwóch facetów wymachuje kijkami, udając, że się biją, i interpretuje tekst. W wersji amerykańskiej ci ludzie naprawdę walczą na śmierć i życie, każdy cios może nieść zgubę - szczęk broni, szybki montaż, pot na czołach... I czy interpretacja na tym cierpi? Czy w ogóle sztuka Szekspira cierpi na tym, że średniowieczny zamek to jest naprawdę średniowieczny zamek, a nie papierowa dekoracja?
Ktoś może powiedzieć, że kartonowe zamki i kijki udające rapiery jak najbardziej mieszczą się w szekspirowskiej tradycji - bo przecież w "The Globe" żadnych realistycznych dekoracji nie budowano. Owszem, powiem na to - nie budowano, bo ówczesna publika takich potrzeb nie miała. Gdyby miała, to by je Szekspir budował. Bo przecież jemu nie chodziło o nabzdyczoną, wielką sztukę z pretensjami do nieśmiertelności. Facet po prostu robił, jak to nasza krytyka pogardliwie określa, "rozrywę". Wystawiał historie o zdradzie, zemście zza grobu i krwawych porachunkach. Gdyby się tego wstydził, nie włóczyłby się po szynkach, tylko po osfordzkich ogrodach, i pisałby nudne dramaty niesceniczne.
Potrzebowałem przygody z Hamletem i paru dni myślenia, aby uświadomić sobie, że to wcale nie głupi jankesi mordują Szekspira. To my go mordujemy, wpychając na piedestał i okadzając. Jankesi idą dokładnie tym szlakiem, którym podążał i on. I coś tak myślę, że wbrew powszechnemu mniemaniu to społeczeństwa Europy zdziczeją prędzej, niż przeskakujący wciąż z jednego kanału telewizyjnego na drugi głupole zza oceanu.
--
Kim jest ten ktoś? Sprawdź koniecznie na
www.ronpaul2008.com