Zimny,
deszczowy, listopadowy, poniedziałkowy wieczór. Czy może być
gorzej?
Może. Stara zaniedbana kamienica przy ulicy pełnej
takich kamienic. Tu nie ma domofonu, śmierdzi szczynami i starym,
mokrym drewnem złożonym w prowizorycznej komórce na podwórku.
Wystający daszek komórki udziela schronienia miejscowej żulerce.
Do
wejścia zbliża się dziewczyna.
Na plecach futerał z
wiolonczelą, z jednego ramienia zwisa jej torba z laptopem, z
drugiego - wyładowany plecak i plastikowy organizer na nuty. Na
przedramionach dyndają siatki z zakupami, z jednej z nich sałata
niebezpiecznie wychyla głowę. W jednej dłoni dziewczyna trzyma
kolejną siatkę, w drugiej parasolkę i puszkę piwa, która
najwyraźniej nie zmieściła się w siatkach z zakupami.
Kiedy stoi tak pod drzwiami, nie mogąc ich otworzyć rękami, próbuje pociągnąć je ku sobie u dołu stopą. Pompa z nieba i błoto przed wejściem nie ułatwiają jej zadania.
I wtedy spod daszku doleciało:
- Kaziu, no otwórz-że pani!
Z ciemności wyłonił się rzeczony Kazio i zanim do niego dotarło, co ma zrobić, a do niej - co się dzieje, Kazio wyjął dziewczynie z dłoni puszkę piwa, wprawnym ruchem otworzył i znieruchomiał podając puszkę z powrotem.
Rechot spod daszku niósł się po całej ulicy.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą