Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Na koncertach staram się nie męczyć nikomu słuchu – na czym polega praca realizatora dźwięku?

17 162  
85   16  
Jakiś czas temu koncertowy oświetleniowiec opowiedział nam o szczegółach swojej roboty. Kwestią czasu zatem było, aż pogadamy z realizatorem dźwięku. Nie musieliśmy zresztą zbyt długo czekać – z propozycją wywiadu odezwał się do nas jeden z bojowników, pracujący w profesji „hałasa” mikele69, czyli Michał Cierniak.
Obecnie głównie rozwijam swoją firmę, bo to się niestety najbardziej opłaca. Jako realizator w ostatnich miesiącach pracuję z Jackiem Cyganem występującym z artystami, którym teksty napisał, oraz z Andrzejem Poniedzielskim w projekcie „Piosenka to...?”, gdzie grane są utwory Kofty, Przybory, Osieckiej i Młynarskiego – napisał, pokrótce przedstawiając swoje zawodowe résumé.

Zapraszamy więc na kolejną porcję anegdot i przygód ze świata muzycznego backstage'u: o sprawdzaniu poziomu hałasu w pobliskich blokach, stawaniu na linii snajpera i znajdowaniu realizatorskich pandemicznych zleceń w... kościele.


Zawsze chciałeś zajmować się dźwiękiem?

Od najmłodszych lat lubiłem działać w tym temacie. Nagrywałem różne rzeczy na magnetofon kasetowy, a w podstawówce obstawiałem szkolne dyskoteki przy sprzęcie grającym. Jeszcze bardziej wkręciłem się w temat w liceum, kiedy to dodatkowo grałem w zespole. Dość szybko się jednak okazało, że przygotowania do koncertu – kable i miksery – są dla mnie ciekawsze niż samo “ogarnianie” instrumentu, w czym nie byłem zbyt dobry, ale to było typowe granie dla jaj. Mniej więcej około 3 klasy liceum, jeszcze w moim rodzinnym Tarnowie, postanowiłem, że chcę to robić w życiu. To jednak małe miasto i trudno tam się wbić w rynek. Stwierdziłem, że trzeba iść gdzieś dalej i tak zrodził się pomysł Akademii Dziennikarstwa i Realizacji Dźwięku w Warszawie i tu w 2015 roku przybyłem.

Studia dały ci niezbędną wiedzę praktyczną?

Przez pierwszy rok spędzałem na uczelni praktycznie cały czas. Nie miałem jeszcze tylu znajomych czy rzeczy do roboty co dziś. Moja szkoła była dość specyficzna. Zdobycie nawet tytułu licencjata w zawodzie realizatora w Polsce nie jest proste. Są reżyserie i inżynierie dźwięku, ale w ujęciu typowo inżynieryjnym, bardziej akustycznym; tu mamy stricte realizację. Tok nauczania jest dość spięty i jeden z najlepszych w Polsce. Mieliśmy sporo nowoczesnego sprzętu, wypożyczano też drogie nowinki, było studio radiowe. Ja skupiałem się głównie na technice i realizacji dźwięku koncertowej. Studio nagrań jest podobne jeśli chodzi o podstawy teoretyczne, ale obowiązuje tam zupełnie inny system pracy. Odmienną specyfikę roboty mamy też choćby w przypadku realizatora radiowego czy telewizyjnego. Wykładowcami byli prawdziwi realizatorzy dźwięku jeżdżący na co dzień z gwiazdami. Mogliśmy się od nich wiele dowiedzieć. Jeden z prowadzących powiedział mądrą rzecz, która zapewne jest prawdziwa dla wielu kierunków: „Studia są po to, żeby wskazać ci, czego masz się nauczyć. A potem musisz nauczyć się tego sam”.

Dużo ludzi studiowało z tobą realizację?

Zaczynała nas setka, a skończyło około dziesięciu osób. Większość pracowników w tej branży, zwłaszcza starszych, była i jest samoukami. Ich wiedza kształtowała się latami dzięki doświadczeniu. To nic złego, natomiast mi konkretny start teoretyczny dużo dał.

Studia to jedno, ale w zawodzie realizatora najważniejsza jest praktyka. Szybko udało ci się wkręcić w warszawski rynek?

Wbiłem się w rynek dzięki ogłoszeniu na Facebooku. O ile pamiętam, był to koncert Kasi Cerekwickiej. Miałem podstawy teoretyczne ze studiów, okazało się, że nie pieprzę roboty i lawina poleceń poszła... (śmiech) I tak się to kręci do dziś. Choć roboty nie bałem się jeszcze w czasach studenckich. Zacząłem wtedy pracę w klubie Tygmont – DJ, balanga i tego typu sprawy.

Starcie teorii z praktyką już za stołem realizatorskim było trudnym doświadczeniem? Miałeś... tremę sceniczną?

Moją pierwszą poważniejszą imprezą były Dni Bronowic w Krakowie. Dostałem wtedy konsoletę – mikser audio – który widziałem wcześniej tylko na zdjęciach. Siedziałem parę dobrych dni na youtubie i przeglądałem wszystkie dostępne filmy, żeby wiedzieć co i jak. Taki mikser to jedno najtrudniejszych w obsłudze urządzeń w całej branży, ale to tylko narzędzie, jak młotek. W rękach odpowiedniej osoby zadziała właściwie. W zasadzie się udało bez większych problemów, ale z perspektywy czasu trochę mi jednak wstyd, gdy przypomnę sobie, co wyczyniałem na tym mikserze. (śmiech), Ale zazwyczaj nikt nie zauważa pewnych problemów, które prędzej czy później się w tym fachu przydarzają. I nie mówię tu o oczywistościach typu sprzężenie – słyszymy pisk i wiemy, że coś nie tak. Równie źle jest także, gdy kogoś w ogóle nie słychać.


Ta robota jest jeszcze cię w stanie czymś zaskoczyć?

Każda impreza wygląda mniej więcej podobnie. Praca realizatora dźwięku to dawanie głośniej lub ciszej artysty na scenie – to żart i strasznie duże uproszczenie, ale na tym polega moja robota, która wbrew pozorom nie jest taka łatwa. Światło jest prostsze, bo je widać. Leci, nomen omen, z prędkością światła i dostajemy dokładny efekt swojej pracy. Dźwięk jest bardziej skomplikowany między innymi dlatego, że jest wolniejszy. A problem pojawia się, nawet gdy ułożymy głośnik w złej pozycji względem drugiego. A niezależnie od sprzętu niełatwo będzie również podczas grania na odległość czy nagłaśniania pomieszczenia z kiepską akustyką – jak choćby Stadionu Narodowego.

Powiedziałeś, że imprezy wyglądają raczej podobnie. Ale chyba do całkowicie różnych gatunków musisz jednak dobierać nieco inne środki? Ludzie chcą dostawać po uszach?

Zagranie dobrze i optymalnie głośno jest trudne. Wiele zależy też od decyzji menadżera, a nawet oczekiwań publiki. Jeśli gramy imprezę techno, musimy dać ludziom po bębenkach, bo właśnie za to zapłacili. To niezdrowe i poza normami, ale tak już jest. Na koncertach staram się nie męczyć nikomu słuchu – na studiach dużo mówiono o zagrożeniach związanych z przebywaniem w głośnym środowisku. Tak na marginesie: nie dotyczy to tylko koncertów – stanowczo odradzam wszystkim głośne naparzanie w słuchawkach czy nawet domowych głośnikach. Tak samo z głośnymi maszynami czy narzędziami. Nie jestem ekspertem w tym temacie, ale im częstsza i dłuższa ekspozycja na głośny dźwięk, tym szybciej będziemy słyszeć coraz mniej, pomijając fakt, że starzenie samoistnie wywołuje ten proces. Polecam go nie przyspieszać. Zwykłe zatyczki z Castoramy już pomogą chronić słuch, choć istnieją bardziej wyrafinowane produkty.
Jeśli pilnuję systemu nagłośnieniowego i przyjeżdża realizator jakiegoś zespołu, zakładam słuchawki, żeby nie dostać po uszach. Ale wielu realizatorów rzeczywiście gra karykaturalnie głośno i widać, że ludziom to totalnie nie przeszkadza. Czasami trzeba przyłożyć, ale trzeba trafić w oczekiwania publiki i uważać choćby na starszych słuchaczy. Samo pojęcie głośności jest bardzo subiektywne i nie da się wstrzelić w gusta wszystkich – zwłaszcza jak nagłaśniasz jakieś dni miasta, gdzie panuje muzyczny miszmasz od metalu, przez blues, po pop.

Dużo jeździsz w ramach pracy?

Staram się działać jak najbliżej Warszawy, co wynika to głównie z prywatnych pobudek – nie chcę się zajeżdżać, zaniedbywać prywatnych spraw. Niektórzy jednak lubią fakt, że ta branża łączy się z pokonywaniem tysięcy kilometrów, nie tylko po Polsce. Ja za granicę jeszcze się nie wyrywałem, ale kraj zjeżdżam wzdłuż i wszerz regularnie – kilka razy w miesiącu odwiedzam większe miasta na przykład z projektami Andrzeja Poniedzielskiego czy Jacka Cygana. Sale koncertowe są pełne! Raczej unikam też wielodniowych czy kilkutygodniowych opcji – po dłuższym czasie trasy mnie męczą.

Napisałeś, że niestety najbardziej opłaca się prowadzenie firmy. Możesz rozwinąć tę myśl?

Jeszcze parę lat temu moim celem było znalezienie zespołu i jeżdżenie z nim w trasy. Odrzuciłem ten pomysł. Masz mocno ograniczoną wolność – management przedstawia terminy i musisz jechać. Miejsca, z którymi obecnie stale współpracuję – klub Level 27 znajdujący się na dachu jednego z budynków w centrum Warszawy oraz Dom Zabawy i Kultury – obsługuję właśnie jako firma. Jestem młodym przedsiębiorcą i nadal się uczę, ale myślę, że idę w dobrym kierunku. Od roku prowadzę spółkę z o.o. ze wspólnikiem, paru ludzi też udaje mi się zatrudniać. Stawka dla firmy nagłośnieniowej jest zupełnie inna niż gdy system, scenę czy światło samemu stawiasz. Wiadomo, że to znacznie większa odpowiedzialność, ale robiąc cały czas dla kogoś, zawsze będziesz mierzyć się z limitami fizycznymi. Z minusów dochodzi jeszcze kwestia walki z państwem i wszelkimi regulacjami. Obsługa największych koncertów i gwiazd wymaga sporych pieniędzy. To miliony w sprzęcie, które trzeba skądś zdobyć. Wiele firm zadłuża się, bierze leasingi, ja jednak staram się tego uniknąć. Profit jest niższy, ale też mniejsze ryzyko. Staram się po kolei budować zasób sprzętowy. Coś zarobię, coś kupię, a potem to na siebie zarabia. Ale to tylko moja droga – jest wielu freaków dźwiękowych, którzy niemal nie zwracają uwagi na pieniądze, natomiast godzinami potrafią rozwodzić na temat brzmienia jednego bębna. Pasjonaci totalni, ot co. Żeby doprowadzić do perfekcyjnego brzmienia – różnice zauważy pewnie 10 procent słuchaczy – trzeba tak postępować, jednak w polskich warunkach w większości przypadków nie ma czasu i pieniędzy na takie zabiegi, przynajmniej w sytuacjach koncertowych.

Jak poradziłeś sobie z pandemicznymi problemami, które zabiły dużą część branży kulturalnej?

Ostatniego joba zrobiłem 11 marca 2020 i chwilę później wszystko zamknięto. Wiedziałem, że jest źle. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to transmisje, a konkretnie... transmisje mszy. (śmiech) Taki plan wydał mi się najsensowniejszy. Napisałem do 250 parafii w okolicy Warszawy – zgłosiły się 4, na moje usługi zdecydowały się 2, a na koniec została 1 – to była długa współpraca z kościołem na Marymoncie. Tamtejsi księża mieli w porządku podejście zarówno do mnie, jak i do wiernych, co nie jest wcale takie oczywiste, patrząc na obecne realia. Początkowo do ekipy wziąłem znajomego, który ogarniał temat wizji. Ja oczywiście realizowałem dźwięk – zdarzały się też występy, bo ciężko je nazwać koncertami, z gitarą czy skrzypcami. I tak co niedzielę, na święta mieliśmy trochę więcej roboty. Po jakimś czasie sam zacząłem ogarniać też temat wideo. Nie było to szczególnie dochodowe, ale łapałem się wszystkiego, co dostępne – duża część branży nie miała pracy, sprzedawała sprzęt albo cierpiała głód. Parę miesięcy później zacząłem robić też inne transmisje, tym razem dla firm.


Koncerty na streamach to nieco inna bajka niż granie na żywo?

Na streamie wolę być odseparowany od koncertu i miksować dźwięk na dwóch głośniczkach. To trudniejsze niż zwykły koncert – zwłaszcza że ktoś potem będzie jeszcze tego słuchał. Brzmienie wydarzenia na żywo idzie w powietrze i się rozpływa, a tu ewentualny wstyd zostaje na zawsze.

Już wcześniej kusiło cię zabranie się za obraz czy to raczej kwestia optymalizacji dochodów? (śmiech)

Dawniej mawiałem, że jeśli granat wybuchnie mi nad głową i stracę słuch, to wtedy wezmę się za wizję. Jak widać, doszło do tego w nieco innych okolicznościach. (śmiech) Ogarnąłem też montaż wideo i kupiłem lepszy komputer. Ale w ostatnim czasie znów zajmuję się przede wszystkim dźwiękiem, choć czasem nagram jakiś koncert czy konferencję. Sporadycznie pracuję też „studyjnie”, miksując nagrane koncerty, ale to dość nudnawe.

Światło na koncertach też potrafisz ogarnąć?

Światło zawsze przewijało się obok – to naturalny kompan mojej pracy, ale na poważnie wziąłem się za nie rok temu i od tego czasu stało mi się znacznie bliższe. Chyba mi się trochę nudziło, więc zebrałem parę rzeczy i zacząłem dowiadywać się więcej o obsłudze urządzeń. Przebywając ze świetlikami i montując różne rzeczy, już wcześniej zdarzało mi się zaświecić jakieś proste historie. Ale to tylko zajawka, na razie jestem jeszcze amatorem. Z dźwiękiem jest trochę lepiej. (śmiech)

Prywatny gust ma znaczenie dla realizatora dźwięku?

Trochę to głupio brzmi, ale słucham wszystkiego i w każdym gatunku potrafię dostrzec coś fajnego. Nie słucham też raczej płyt w całości. Ale czy to przekłada się na pracę? Nie pochylam się zbytnio nad żadnym gatunkiem i potrafię się dostosować do specyfiki danego rodzaju grania, gdzie konkretny instrument musi być głośniej czy mieć inne brzmienie. Zawsze staram się szukać oryginalnego zamysłu i oddać to, jak muzyka ma brzmieć, a nie jak mi się tylko wydaje. W przypadku zespołów grających covery jest to prostsze, bo często są grane w wiernym odniesieniu do oryginału. Ludzie najczęściej chcą konkretnego brzmienia i aranżacji i właśnie do tego zmierzam.

To inaczej – jakie imprezy dają ci największą frajdę?

Najlepiej bawię się, szczerze mówiąc, na Lednicy. Od paru lat przy współpracy z firmą Pol-Audio mam przyjemność realizować to wyjątkowe wydarzenie. Ogromny teren, ok 12h, potężna aparatura i wielki zespół. Muzyka też do mnie też trafia – potrafię nieraz śpiewać za konsoletą. To mocne, śmieszne, poważne, trafiające w serce utwory. Są też zespoły, z którymi współpracuje się tylko raz, najczęściej przy okazji – ich granie może wpaść w ucho i zostać na dłużej. No i dożynki! To nawet częściej niż raz w roku, gdy tylko jest czas. Na dożynkach w okolicach Warszawy są spore budżety i pojawiają się gwiazdy. Podobnie jest w przypadku dni miast. Jeszcze na marginesie: Jako obywatel-kapitalista jestem jednak raczej przeciwny darmowym koncertom topowych polskich gwiazd. Często postrzegam to jako formę rozdawnictwa lokalnych włodarzy. Wspieranie kultury z publicznych pieniędzy, w porządku, lecz powinny być rozsądne granice. Jeśli przyjeżdżają artyści, których zaproszenie kosztuje gminę około 100 tysięcy złotych i doliczymy do tego koszty obsługi technicznej, przemnożymy przez 2-3 dni i ilość wykonawców, to już się robi niezła sumka. Nie mnie jednak o tym decydować – może po społeczeństwo woli zapłacić podatki i pójść na „darmowe” dni miasta niż kupić bilet.


Masz jakieś anegdoty z tych bardziej oryginalnych eventów?

Pamiętam choćby dzień sołtysa z Golcami, gdzie pojawił się premier i inne politykiery. Warto zauważyć, że na imprezach tego typu – gdy pojawia się jakaś szycha z rządu – najpierw wchodzi BOR (teraz już SOP) i panuje zamordyzm. Przeszukują z psami wszystkie case'y i skrzynie, trzeba opuszczać obiekt i są cyrki. Podczas Lednicy 2019 Andrzej Duda tańczył sobie z ludźmi pod rybą. Siedzieliśmy w pobliskim namiocie i w pewnym momencie na budynku za nami zobaczyliśmy snajpera znajdującego się bezpośrednio w linii nas i prezydenta. Wyobraziłem sobie, że prezydentowi nagle padnie mikrofon i ktoś z obsługi spróbuje podać mu działający sprzęt. Czyli człowiek ubrany na czarno, idący szybkim krokiem, z czarnym przedmiotem w dłoni, o kształcie przypominającym nieco broń... (śmiech)

Im więcej osób na scenie tym lepsza zabawa?

Im coś bardziej skomplikowane – niekoniecznie chodzi o rozmiar, a połączenia, patenty, ustawienia nagłośnienia, miksera – tym lepiej dla mnie. Im trudniejszy mikser, tym bardziej mnie to cieszy i daje więcej możliwości. Najgorsze są dla mnie konferencje firmowe. Wychodzi prelegent, gada. Schodzi, wchodzi następny i... gada. Podnosisz suwak, zdejmujesz suwak i tak w kółko. Coś takiego czasem robię stricte zarobkowo, ale staram się jak najrzadziej. To za proste i za nudne. Czasami się zastanawiam, czy zgodziłbym się, jakby sztab jednej czy drugiej partii zaproponował mi trasę z politykiem. Dylemat moralny – kasa niezła, ale czy chciałbym to robić?

Bywasz czasami jeszcze zaskoczony przez sprzęt czy okoliczności eventu?

Staram się przygotować wcześniej jeśli wiem, że pojawi się konsoleta, jakiej nie znam, ale właściwie wszystkie dostępne na rynku już opanowałem i nie jest to jakaś wielka trudność. Czasami gorzej jest przy konfiguracji systemów nagłośnieniowych – tu wchodzą procesory głośnikowe, które są bardzo różne i czasami ciężko się do nich dostać, choć zwykle nie jest to konieczne. W zasadzie rzadko zdarza się o czymś zapomnieć. Dawniej robiłem listy kontrolne sprzętu przed wyjazdem na imprezę – od jakiegoś czasu robię to z głowy i przychodzi mi to naturalnie. Biorę mikser, nagłośnienie, statywy, mikrofony, kable – czasami zdarza się o czymś zapomnieć, ale nie ma to wpływu większego na całokształt działań.

Zanim przeszliśmy do głównej części rozmowy, zaznaczyłeś, że mówiąc o realizatorach, należy wyróżnić kilka rodzajów tej profesji.

Realizator frontowy, czyli FOH – Front Of House, bez fochowania – jest odpowiedzialny za ogólne brzmienie zespołu. Siedzi w namiocie albo na stanowisku pośrodku publiczności i odpowiada za podgłaśnianie, ściszanie i korekcję wychodzących sygnałów, aby uzyskać jak najlepsze brzmienie. Częstokroć występuje też potrzeba obecności innego realizatora, monitorowego. Jego zadanie polega przede wszystkim na tym, żeby muzycy na scenie w swoich odsłuchach podłogowych bądź słuchawkowych dostali odpowiedni miks siebie nawzajem. To indywidualna kwestia muzyka, co chce tam usłyszeć – czasem chce wszystkich, innym razem siebie i podkład. Te miksy to w zasadzie trudniejsza robota – o ile realizator frontowy dostaje sygnał i słyszy to, co się dzieje z systemu nagłośnieniowego, o tyle ten monitorowy siedzi gdzieś z boku sceny, ma swój odsłuch, jednak te warunki akustyczne są zupełnie inne. Trzeba dużo widzieć, przewidywać i sobie wyobrażać. Jego praca zaspokaja potrzeby tylko paru osób, ale jest niełatwa. Nie zawsze jednak taki realizator jest potrzebny – obecna technologia pozwala na to, żeby muzycy realizowali się sami za pomocą małych mikserów, aplikacji na smartfon czy tablet. Czasem realizacja odsłuchów odbywa się z głównego stołu frontowego, więc w ogóle nie trzeba stołu monitorowego. Tu nie ma ogólnie przyjętej zasady.



Powtórzę pytanie z wywiadu ze świetlikiem. Wśród nagłośnieniowców wciąż można spotkać totalnych amatorów przekonanych o swojej wszechwiedzy?

Niestety, jest trochę tych prawdziwków. Nawet spośród ludzi, którzy mnie uczyli i których brałem za wzór. W praktyce robili coś zupełnie innego, niż mówili podczas szkoleń czy na studiach. Miksy, które wykonywali, czasem były w porządku, a czasem tragiczne – słyszałem tylko wokal, albo nie słyszałem wokalu w ogóle. Jeśli jeździsz z zespołem, znasz utwory i czasami dajesz głos ciszej, co zapewne nie będzie czytelne dla statystycznego słuchacza. Sporo ludzi zupełnie nie powinno się brać za realizatorkę, ale z różnych powodów to robią. I co im zrobisz? (śmiech) Ciężko jest też choćby powiedzieć menadżerowi czy muzykowi: „To jest do dupy skręcone, weźcie sobie kogoś innego” – gwarancja wygenerowania spiny międzyludzkiej. Jeśli sami nie słyszą, że jest źle, to jeśli nie ma jakiejś tragedii, staram się specjalnie nie ingerować.

A z jakimi trudnościami wiąże się nagłośnienie klubu na dachu w centrum Warszawy?

To spore wyzwanie inżynieryjne – zwłaszcza, że był tam dość ograniczony budżet. Level 27 wystartował w 2015 roku, wziął firmę nagłośnieniową i cały sezon napieprzał na Ochotę. Były skargi, mandaty i tak się kręciło. Problemem jest jednak koncesja na alkohol – tego nie przeskoczysz. Moim zadaniem było wyciszenie tego niosącego się hałasu. Do dziś nie wiem, jak się tam znalazłem. Ktoś mnie polecił, choć nadal nie wiem kto. W klubie jest wewnętrzna, oszklona część z izolacją oraz flagowy taras z widokiem na miasto. W środku było trochę za cicho, ale główny problem stanowiło granie w miasto. Nie wchodząc w inżynieryjne szczegóły, wszystko musieliśmy totalnie przearanżować i pogodzić się z pewnymi kompromisami, które sprawiły, że brzmienie nie mogło być przecudowne, ale przestało przeszkadzać ludziom. Trzeba było się nieco ściszyć i tego pilnować na każdej imprezie. Musisz chodzić na miasto, wchodzić do okolicznych bloków i po prostu słuchać. To totalnie nieprzewidywalna rzecz. Występują w końcu różni muzycy i DJ-e, ogromny wpływ ma pogoda, wilgotność powietrza, temperatura – w odległości 200-300 metrów dźwięk potrafi zachowywać się zupełnie różnie. W zeszłym sezonie kupiliśmy jeszcze nowszy system i nie było ani razu policji w klubie.

Ale oprócz grania na wysokościach schodziłeś też w robocie głęboko pod ziemię.

W różnych miejscach się gra, a Wieliczka, o której mówisz, jest dość ciekawa. Ale to nie panowały tam jakieś szczególne warunki. Grota była bardzo wysoka, dźwięk miał gdzie się roznosić. Do tego nie nagłaśniałem muzyki, tylko wywiad, więc nie było to wielkie wyzwanie.


Którą współpracę – chodzi mi tu zwłaszcza o jednorazowe akcje – wspominasz najlepiej?

Jeden z moich najlepszych koncertów to Oddział Zamknięty. Kiedyś współpracowałem z nimi przy monitorach, innym razem przyjechali bez realizatora frontowego, więc udało mi się wskoczyć na to miejsce. Uświadomiłem sobie, że czeka mnie bardzo prosta robota – to profesjonaliści od dziesiątek lat obecni na scenie. Wystarczy tylko podnieść suwaki i wszystko się zgadza. Kariera realizatora zaczyna się od małych miejsc i zespołów, które jeszcze nie potrafią za dobrze grać, potem budujesz swoją pozycję na większych eventach, a gdy uda ci się dotrzeć na szczyt i współpracować z gwiazdami, to jest nagroda za cały trud poniesiony wcześniej. Oczywiście nie jest tak zawsze i wszędzie, ale w większości przypadków ta teza mi się potwierdza. Najłatwiej nagłaśniać gwiazdę w plenerze. Nie ma żadnych odbić i problemów z akustyką, a w przypadku dobrego systemu i sprawnego zespołu podnosimy suwaki i wszystko działa samo.

Sporo czasu spędzasz na koncertach – czy w związku z tym jesteś jeszcze w stanie słuchać płyt live?

Najczęściej jest zawiedziony brzmieniem koncertówek, odbieram je raczej jako dość nienaturalny twór. Ale oczywiście, jak zawsze, są wyjątki. Słuchając koncertów z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, choćby Metallikę z Seattle '89, nadal mam ciary. Może to zwyczajnie mój subiektywny odbiór, ale te numery grane współcześnie już tak do mnie nie przemawiają.

W takim razie życzę jak najbardziej naturalnego brzmienia na koncertach i jak maksymalnie wytrzymałego słuchu! (śmiech)

Dzięki... (śmiech)
2

Oglądany: 17162x | Komentarzy: 16 | Okejek: 85 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

08.05

07.05

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało